Aktorka opowiadała, że jej dom został wybudowany w latach 20. XX wieku przez Stanisława Gruszczyńskiego, śpiewaka operowego, który stracił głos i zmarł właśnie w domu na Milanówku. Willa służyła także jako szpital powstańczy i skład broni podczas II wojny światowej. Krystyna Janda od dłuższego czasu zauważała, że w domu dzieją się nietypowe rzeczy.

Myśmy się o tym wszystkim dowiedzieli dużo później, jak urodziłam dziecko i nocami nie spałam, bo je nosiłam. (...) Często coś spadało, tłukła się porcelana, ktoś biegł po schodach
- wyznała aktorka.
Była taka dziewczyna pomagająca mnie i mamie w opiece nad dziećmi i mówiłam do niej: "Basiu, ja ci dziękuję, bo słyszałam, jak zbiegasz w nocy, żeby mnie zastąpić", a ona mówiła: "Krysia, ja w ogóle nie wstawałam"
- opowiadała dalej Janda.

Aktorka w końcu zdecydowała się znaleźć grób Gruszczyńskiego i zapalić na nim świeczkę. Jak relacjonuje, był on zapomniany i zarośnięty.
"Trzeba było lepiej wlać do grobu butelkę dobrej wódki", powiedziała mama. (...) Trzeba jakoś tego Gruszczyńskiego przebłagać, żeby nas zaakceptował
- dodała.
Gdy odwiedziny na grobie śpiewaka operowego nie pomogło, aktorka zdecydowała się wezwać do domu księdza.

Wezwałam księdza z sąsiadującego z nami kościoła Milanowskiego. Spojrzał na dom w pełnym rozkwicie remontu, wziął (krucyfiks-red.) do ręki. Basia szła za mną, trzymając wodę święconą rozlaną na talerzu. Przechodziłyśmy z pokoju do pokoju, żegnałyśmy się i kropiłam wszystkie kąty. Tak obeszłyśmy cały dom
- opowiadała Janda.
Po tym ostatecznie dziwne zjawiska w domu ustały. Aktorka co roku chodzi na grób Gruszczyńskiego i nie wyobraża sobie życia w innym domu.
Dołącz do dyskusji!
Podziel się swoją opinią o artykule
💬 Zobacz komentarze