„Zrezygnowaliśmy. Było to niechlujne, chaotyczne i niespójne”
Poniższy głos właścicieli dwóch ośrodków turystycznych idealnie oddaje klimat narastającego rozczarowania i frustracji. To nie pojedynczy przypadek, ale symptom poważniejszego problemu z wdrażaniem funduszy KPO w Polsce.
„Zrezygnowaliśmy z ubiegania się o dotacje w ramach KPO w ubiegłym roku. Prowadzimy dwa ośrodki turystyczne i zastanawialiśmy się nad tym, ale uznaliśmy, że cały program prowadzony jest niechlujnie, na wariata i nie do końca jasnych zasadach. Także jachty i solaria przeszły nam koło nosa”.
To nie jest wpis rozgoryczonych amatorów biznesu. Autorzy to doświadczeni przedsiębiorcy, którzy sami przetrwali kryzys pandemii i rozumieją, jak powinno wyglądać sensowne wsparcie dla branży.
Ale jak tłumaczą dalej – KPO to nie był program pomocy, tylko pokaz biurokratycznej iluzji.

Kryteria zmieniane w trakcie, wnioski pisane „na oko”
Najpierw wymagano 20% spadku przychodów w czasie pandemii. Potem próg podniesiono do 30%, po czym… znów obniżono do 20%. Reguły gry zmieniały się w trakcie – co w przypadku inwestycji liczonych w setkach tysięcy złotych jest ruletką, a nie pomocą.
„My akurat zanotowaliśmy spadek ponad 30%, ale tylko dlatego, że akurat wtedy zamknęliśmy nasz sklep z akcesoriami LGBT. Nie miał on z naszymi ośrodkami nic wspólnego, ale wszyscy doradcy mówili, aby pisać wnioski, bo to też się liczy”.
Właśnie tak wyglądała praktyka – fikcyjne powiązania działalności, łączenie przypadkowych firm, byle tylko wykazać „pandemiczny spadek” i załapać się na punkty.

Absurd refinansowania
Kolejny problem? KPO działało głównie na zasadzie refundacji kosztów. Firma najpierw musiała zrealizować inwestycję – np. z własnych środków lub kredytu – i dopiero później mogła liczyć na zwrot części kosztów. Tylko że nie każda ma na zbyciu 700 tysięcy złotych.
„Jeśli ktoś dysponuje wolną gotówką w wysokości 700 tysięcy, to chyba tak źle na pandemii nie wyszedł? Chyba, że chodziło o to, aby ludzie poszli do banku, wzięli kredyt i dali zarobić bankom?”.
W efekcie pomoc była dostępna głównie dla dużych graczy lub dobrze skredytowanych firm, które jakoś przetrwały kryzys. Ci, którzy naprawdę ucierpieli, zostali na lodzie.

Jachty, solaria i stacje ładowania
Ostatnia bolączka? Oderwanie programu od rzeczywistych potrzeb beneficjentów. Żeby zdobyć punkty, trzeba było wpisywać inwestycje, które często nijak nie miały się do realnych działań firmy.
„Chcesz wybudować saunę, to przy okazji musisz kupić nowe ekologiczne pralki za miliony monet, wypasione stacje ładowania energii i założyć kolejną fotowoltaikę”.
Wszystko musiało być zamawiane przez tzw. bazę konkurencyjności, czyli system ofertowy, w którym wygrywa najtańszy – niekoniecznie najlepszy. Efekt? Wykluczenie lokalnych, sprawdzonych fachowców, w imię urzędniczej tabelki.
KPO miało służyć dywersyfikacji dochodów, wzmocnieniu odporności firm na przyszłe kryzysy, szczególnie w branży turystyczno-gastronomicznej. Ale czy basen, sauna i ekologiczna pralka naprawdę chronią przed skutkami pandemii? – pytają przedsiębiorcy.
„Dla nas to było po prostu nielogiczne, pozbawione sensu i wycofaliśmy się. Wolimy zarobić sami, niż liczyć na mannę z nieba. Patrząc na to całe zamieszanie – to chyba dobra zasada”.

Szansa stracona
Afera wokół KPO narasta. Coraz więcej firm – także tych, które złożyły wnioski – skarży się na niedopasowanie programu, nielogiczne wymagania i opóźnienia w wypłatach. Zamiast sprawnie działającego narzędzia pomocowego, mamy system, który:
- faworyzował silnych i zasobnych,
- zniechęcał uczciwych i lokalnych,
- i rozmijał się z potrzebami polskich firm.
Czy rząd wyciągnie wnioski na przyszłość? Czy kolejne transze funduszy zostaną wydane rozsądniej? I najważniejsze – czy rzeczywiście pieniądze z KPO pomogły tym, którzy ich najbardziej potrzebowali?
Póki co, właściciele wspomnianych ośrodków mają jedną odpowiedź:
„Na jachty zapraszamy gdzie indziej. Ale jeśli chcecie odpocząć blisko natury, bez dotacji i bez ściemy – zapraszamy do nas”.