Kilka dni temu Monika Richardson podzieliła się z fanami smutną informacją. "Paco zmarł o 15.00, po nieudanej reanimacji. Po prostu stanęło mu serce" - napisała na Instagramie. Jak poinformowała, Paco pogryzł gumową zabawkę, która doprowadziła do jego śmierci.
Zgubiła go własna żarłoczność. Pogryzł i zjadł gumową zabawkę małego pieska. Cześć wyjęłam mu z pyska, niestety całości nie zdążyłam…
- dodała.

Historia ta ma jednak swój ciąg dalszy. Po kilku dniach Richardson zamieściła kolejny wpis, w którym pokazała rachunek z kliniki, w której ratowano jej psa. Ponadto udostępniła dane kliniki i jej właściciela.
Wiecie, ja się nie znam oczywiście, ale wydaje mi się, że czegoś tutaj zabrakło. Jakiejś elementarnej przyzwoitości, odrobiny empatii. Mam wrażenie, że coś się zepsuło podczas zamiany pacjenta na klienta, a opisu leczenia na „raport sprzedaży”. Ale może się mylę. Mimo mojego wieku i mimo utraty wielu bliskich, to było pierwsze zwierzę - członek rodziny - którego śmierć przeżyłam
- napisała celebrytka.
Wpis ten uruchomił lawinę komentarzy. Pod postem odezwało się wielu lekarzy weterynarii, którzy krytykują Richardson za udostępnienie danych kliniki i szerzenie na nią nagonki. Zaznaczają, że nawet jeśli psa nie udało się uratować, to zasoby, których użyto do ratowania pacjenta nie są za darmo, więc klinika poniosła koszty, które spoczywają na właścicielu psa.
W odpowiedzi na te komentarze Richardson zamieściła kolejny wpis, w którym nie przebiera w słowach i oskarża "lobby weterynaryjne" o zorganizowaną akcję wymierzoną w nią.

Nie wiedziałam, że lobby biznesu weterynaryjnego w Polsce ma się tak świetnie. Ja rozumiem, że trudno było załatwić profesjonalną kampanię trollingu w tak krótkim czasie, więc wzięto chyba za cztery klasy technikum weterynaryjnego, bo piszą do mnie głównie płowowłose dziewczęta w wieku potrądzikowym… Ale jak piszą! Jest dokładna wiedza, co stało się z moim biednym nieżyjącym psem, jest wyszczególnienie wszystkich moich win - a jest ich sporo - są wycieczki osobiste, odwołania do mojego małżeństwa z Z.Zamachowskim, opowieści o botoksie w mojej twarzy, ba, nawet przekonanie o tym, że jestem beznadziejną nauczycielką języków obcych w mojej szkole. Pojawiły się nawet recenzje szkoły od ludzi, którzy nie postawili w niej stopy. Wiecie, co robię od wczoraj? Usuwam setki wulgarnych, nienawistnych wiadomości z moich mediów
- pisze dziennikarka.
Piszę to do wszystkich tych, którym się wydawało, że weterynaria w tym kraju to jeszcze zawód z powołania. Otwórzcie oczy: chodzi o kasę!! Ci ludzie są gotowi przyjść pod mój dom. To zorganizowana szajka, która nie cofnie się przed niczym. No ale trafiła kosa na kamień….
- dodała.
To jednak nie uspokoiło atmosfery, a tylko jeszcze bardziej podgrzało. Pod postem odezwali się zarówno obrońcy Moniki Richardson, jak i osoby, które twierdzą, że usługi weterynaryjne nie mogą być darmowe, nawet jeśli nie udaje się uratować zwierzęcia.